środa, 25 września 2013

Diety to także przemysł

Jakoś ostatnio tak się dzieje, że często towarzyszę Klientom, którzy poddali się wielu dietom odchudzającym - bez szczególnego rezultatu. Dostrzegają oni, że nie ma idealnego sposobu na schudnięcie, i że w tej ilości diet, które są dostępne właściwie to nie wiedzą co o nich myśleć... gubią się...

A ja stawiam im sprawę odważnie: diety to także przemysł... Setki ludzi pragnie zarobić pieniądze obiecując innym szybki efekt. W efekcie klienci próbują:
diety kopenhaskiej, diety 1000 kcal-1200 kcal - 1500 kcal - 1800 kcal, diety montiniaca, diety kwaśniewskiego, diety z niskim indeksem glikemicznym, diety dukana, diety śródziemnomorskiej, diety cambridge itd...

To ledwie wycinek tego co jest dostępne... Doradcą do spraw diety staje się internet, prasa, znajomi... Eksperymenty na własnym ciele prowadzą do zaburzeń metabolizmu a nawet... do chorób...

Wyraźnie widzę to jako przemysł... W którym produkowane są wagi różnych rozmiarów, produkty light, bez cukru, ze stewią... A organizm wariuje, gdy to wszystko przyswaja... Czy wiecie, że od aspartamu się tyje? Informacja o słodyczy, trafia do mózgu, a ten wysyła enzymy, które mają za zadanie coś z tym cukrem zrobić... ale cukru nie ma... enzymy dostają sygnał, że nie ma... i zaczynają robić zapasy... Takich przykładów jest mnóstwo... Cóż z tego, że wszystkiego mamy w bród, skoro nasz organizm potrzebuje prostych smaków i prostych kompozycji na talerzu, żeby działać prawidłowo, żeby się samoregulować...

środa, 18 września 2013

Nic do zrobienia

Czasami w moim Gabinecie pojawiają się dzieci - a właściwie rodzice dzieci otyłych... Marzą o tym, aby ich dziecko było jak inne: szczupłe i sprawne. Żeby uczestniczyło chętnie w zabawach i grach zespołowych. Żeby miało niezłe wyniki na W-F-ie...Żeby powstrzymywało się przed nadmiernym jedzeniem... Żeby samo troszczyło się o swoje drugie śniadanie... żeby samo umiało ominąć ulubioną cukiernię...  i wszystko to w dwa tygodnie... 

Te spotkania są dla mnie wyjątkowe. Ze względów osobistych... Mnie też, jako otyłe dziecko próbowano odchudzać... Bez większych rezultatów... Może z wyjątkiem tego, że miałam jasność, że coś ze mną nie tak... że muszę się bardziej postarać... że muszę coś ze sobą zrobić...

Skutek? Wbity do głowy kod, że aby do czegoś dojść, trzeba się postarać... napracować... a wszelkie starania i tak dają na końcu w łeb... Ma być ciężko, a rezultat ma być niepewny... Tak jest idealnie... 
Oczywiście już tak nie mam. Przeszłam swoje procesy rozwojowe, nauczyłam się tworzyć konkretne plany działania, aby wyraźniej widzieć rezultaty i łatwiej osiągać cele... Ale czasem jeszcze czuję, jak stary kod wyraźnie daje znać o sobie... Kiedy mam przed sobą nowy projekt i nie wiem, co będzie... widzę czarne scenariusze i niby zaczynam, ale jednak się zatrzymuję... niby działam, ale na wszelki wypadek na pół gwizdka, żeby się nie rozczarować...

Zwykle więc, gdy w gabinecie pojawia się młody człowiek, staram się podwójnie... Nie chcę być sprawcą tego, co czuje lub może poczuć. Wiem, że jego otyłość jest wypadkową wszystkiego, co znajduje się  w systemie rodzinnym: nawyków, hierarchii, przyjmowanych w rodzinie ról, sposobów radzenia sobie z codziennością... i że odpowiedzialnymi - w pierwszej kolejności - są dorośli. To oni wymagają mojego wsparcia... Wpierw w dostrzeżeniu swojego wpływu na otyłość dziecka, potem w znajdowaniu pracujących sposobów, aby ją małymi krokami eliminować... Aby w żadnej chwili nie miał możliwości poczuć, że coś z nim jest inaczej...

Szukam sposobu na docieranie do rodziców... Są wyjątkowi, są zapracowani, kochają swoje dzieci... i nie wiedzą jak pracować z otyłością w swojej rodzinie... Nie chcę ich pouczać... Nie chcę im dawać rad... Wiem, że oni nie chcą tego słuchać... Chcę razem z nimi budować dobre strategie na szczęśliwe życie... ale wpierw potrzebuję przebijać się przez mur korporacyjnej zadaniowości... "Weź to i zrób" zdają się mówić ich oczy... A ja tu nie mam nic do zrobienia...