Dzisiaj o jedzeniu na mieście i takie tam...
Przydarzyło nam się z mężem być na szczególnym szkoleniu, daleko od Warszawy... To nie był żaden wypasiony hotel, ani tym bardziej restauracja z prawdziwego zdarzenia... Zazwyczaj w takich miejscach, jeśli mam możliwość, proszę o danie wegetariańskie. Jest lżejsze od tradycyjnego, choćby z tego powodu, że jest warzywem... Nawet jeśli źle przyrządzone, to dalej jest lżejsze...
Ciekawe, że przygotowywanie takich potraw jest jakoś wyjątkowo skomplikowane dla szefów kuchni... I dnia podano:
1. bakłażan faszerowany ryżem z cebulą, na to plaster sera i to zapieczone... Chrupiący ryż w środku to raczej efekt niedogotowania:] Wyobraźcie sobie, że do tego podano... puree ziemniaczane (chyba z masłem/margaryną w środku) i dwa liście sałaty,
2. pierogi z kapustą i pieczarkami - niestety wyjęte z głębokiego tłuszczu i słabo odsączone... Nie-wegetarianom podawano gołąbki i one wyglądały zdecydowanie ładniej ... i były smaczniejsze... Pierogów nie dało się zjeść...
3. na drugi dzień - to najzabawniejsze - nie przewidziano dań wegetariańskich:( Kucharzowi najwyraźniej skończyły się pomysły...
Ludziom na diecie mają naprawdę ciężko jeść poza domem. W dużych miastach pewnie łatwiej, ale w mniejszych aglomeracjach - masakra. Pisałam już o moich pudełkowych doświadczeniach, niemniej przy dwóch dniach na wyjeździe, z dala od cywilizacji, jest się zdanym na miejscowe jedzenie... i jakoś trzeba wytrzymać... albo znaleźć sposób... Sposób na wegetarianina nie działa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz