niedziela, 1 lipca 2012

Z wizytą u babci cz. 2

Tym razem odwiedzaliśmy babcię J. i dziadka J. Wiadomo - znane imieniny.
Upał, ciasne mieszkanie, 4 rodziny w jednym pokoju... Jedyne co można zrobić - siąść i jeść. Babcia zadbała, żebyśmy nie wyszli głodni - choć lat ma coraz więcej...
1 punkt programu- flaczki z bułką,
potem na zimno: grzybki, pomidory z cebulką, pasztet domowej roboty i przepyszne, specjalnie na tę okazję wiezione z daleka wędliny, fura chleba.
soki, coca-cola w różnych butelkach (dzieci zachwycone), wódeczka (miodownik), na specjalne (czyli moje) życzenie - woda. 
2 punkt programu - własnej roboty jagodzianki (taaaakie wielkie), z jagodami własnoręcznie zbieranymi w lesie,
potem lody jeżynowe, sernik, czereśnie, makowiec - do tego kawa i herbata

Jak to przeżyłam? 
Z trudem... Nawet nie chcę liczyć kalorii, ile zjadłam - choć zdawało mi się, że się oszczędzam... Przypuszczam, że to dwudniowa zawartość kalorii... Plusem jest to, że większość tego, co jedliśmy jest naprawdę domowej roboty, bez ulepszaczy i konserwantów. 

A potem zrobiłam coś, czego dotąd nie praktykowałam: zaproponowałam, żeby wyjść na zewnątrz, ruszyć się zza stołu. Wspólnie. Dla mnie to było ważne, bo w ciasnym, dusznym pomieszczeniu, zaczynałam czuć się klaustrofobicznie: kręciło mi się  w głowie. Na dokładkę moje nogi wołały o ruch... Dla współbiesiadników nie była to interesująca propozycja. Jest w ruszaniu się coś wstydliwego... 

Postanowiłam, że od dzisiaj, na każdej rodzinnej nasiadówce będę promować wspólne wychodzenie. Z troski o siebie, o dobre wzorce dla dzieci i z ciekawości, czy i kiedy to "wskoczy" w nawyk...

Brak komentarzy: